Po co w ogóle rysować?

Pamiętam, jak to pytanie zadał jeden z prowadzących pracownię rysunku w Toruniu. Powiedział to dość wymownie przechodząc między nami studentami i wzdychając na końcu, co jeszcze bardziej podkreśliło wymiar tego pytania. No po co? Po co rysować?

Rysowanie ma dla mnie funkcję terapeutyczną, czasami pozwala odwrócić uwagę od chaosu, który zdominował świat. Szczególnie dziś, gdy sytuacja jest tak skomplikowana, gdy problemy współczesnego społeczeństwa zdają się nie mieć końca. Artystkom takim jak ja, z natury stroniącym od konfliktów pacyfistkom może być trudno angażować się w aktywnie w dyskusję, która powoli przeradza się w konflikt zbrojny nakrapiany wulgaryzmami. I choć dla niektórych może to oznaczać słabość i brak charakteru, to trudno jest postępować wbrew sobie i iść na barykadę tylko dlatego, że tak robią wszyscy/większość.

I też nie jest tak, że wybierając nie pójście na manifestację zgadzam się z tym, co się dzieje. Bynajmniej tak nie jest. Nie jest jednak również tak, że zgadzam się i popieram skandowanie haseł typu „W**********” albo akty wandalizmu. Myślę, że stać nas na więcej. Że akurat my, kobiety, jesteśmy w stanie znaleźć takie wyjście z sytuacji, które będzie lepsze niż scenariusz rodem z filmu o kibolach albo recydywistach, którzy potrafią tylko siłą wymóc na drugiej stronie posłuszeństwo.

Wracając do pytania, po co w ogóle rysować, wykładowca z Torunia pytał, bo się zawiódł. Wydźwięk tego, co mówił był jak najbardziej retoryczny. W końcu studenci rysują, bo muszą. Nie okłamujmy się, jest masa zaliczeń i trzeba te martwe, te postaci po prostu narysować. Bez zbędnych emocji, bez zastanawiania się godzinami, jak by tu wykadrować ładnie, oryginalnie i w ogóle. Widzisz temat, wieszasz papier, podchodzisz do sztalugi i rach ciach, odbębniasz. I niby wszystko jest fajnie, jest ok, ale nikt cię nie ostrzeże, że potem mogą przyjść miesiące albo nawet i lata wypalenia, niechcenia i gorzkiej dekadencji. Że tę czarę goryczy po studiach trzeba będzie wypić i strawić.

Trochę zajął mi powrót do rysowania. Bardzo długo nie widziałam w tym sensu. W końcu jest tylu rysowników, ilustratorów, grafików i artystów przez duże „A”. Po co się tam pchać?

Ostatnio jak odbieram telefony od znajomych albo odpisuję na messengerze, to ludzie często mnie pytają, czy jeszcze rysuję. Odpowiadam, że tak. I te pytania mnie cieszą. Teraz bardziej świadomie podchodzę do tego, co robię. Lubię to, co rysuję. Na studiach artystycznych zdecydowanie tak nie było. Rzadko zdarzał się temat, który chciało mi się rozwijać. Pamiętam pierwszą pracę malarską (specjalnie nie nazywam tego obrazem) ze studenckich czasów. Zaczynałam opracowywać szkic, kiedy prowadzący zabrał mi pędzel i nakreślił „jak to trzeba tutaj po toruńsku robić”. I nie było zmiłuj, po jednym semestrze wszyscy tłukli takie same martwe. Tłukli, bo malowaniem ciężko to było nazwać. W pracowniach rysunkowych było zdecydowanie lepiej. Prowadzący mniej nerwowi, tematy jakby ciekawsze, martwe przeplatały się z pozującymi modelami. Można było coś tam narysować, nie było nacisku na konkretny styl. Nikt nie zmuszał nikogo do abstrakcji. Moim zdaniem to lepsze, niż wkładanie komuś do głowy, że musisz to robić tak, a nie inaczej. Dla mnie to był swoisty rodzaj cenzury, takich prac nie uznajemy, interesują nas tylko wykonane w konkretnym stylu. I człek tak robił, bo chciał zaliczyć kolejny semestr, a potem całe studia i może czasem nawet załapać się na stypendium, w końcu nikomu się nie przelewało,a farby swoje kosztują…

Tym samym mogę w końcu napisać, że najlepiej jest po studiach, kiedy w końcu masz czas i możliwość rysowania tego, co chcesz i jak chcesz. Nie musisz tłuc (to chyba będzie moje nowe ulubione określenie na tę czynność) tematów zadanych. Planujesz do przodu, co chcesz robić i dzień po dniu to realizujesz. Niektórzy są zdecydowanie przeciwni takim rozwiązaniom, bo to może z kolei prowadzić do nic nierobienia i przeciągania w nieskończoność naszych planów. Ale ten problem zazwyczaj dotyczy ludzi zewnątrzsterownych, czyli takich, którzy dobrze funkcjonują w pewnych systemach, gdzie ktoś im mówi,co mają robić i oni te cele realizują. Czy artysta może być zewnątrzsterowny, czy powinien być raczej wewnątrzsterowny? Raczej trudno nawet przed samym sobą przyznać się do należenia do tej pierwszej grupy. Lubimy o sobie myśleć, że nasze działania są całkowicie zdeterminowane przez nasze i tylko nasze wybory, ale ile w tym prawdy, to ciężko stwierdzić. Niemniej samo pojęcie zewnątrzsterowności jest dość ciekawe, bo opisuje wszystkie cechy współczesnych społeczeństw, gdzie ludzie robią coś, bo ktoś im każe, biegną za czymś, bo ktoś inny powiedział, że muszą to mieć. I koniec, w zasadzie tak to działa. Jeśli masz odmienne zdanie, to jesteś dziwny i w zasadzie masz szansę zostać artystą, bo być może masz inne potrzeby, niż większość.

Szukając definicji i odpowiedzi na pytanie,kim jest artysta, chyba w końcu ją znalazłam. To osoba, która nosi w sobie potrzebę tworzenia. Mogą to być rysunki, obrazy, wiersze albo inne formy artystycznej wypowiedzi, które nie noszą znamion wymuszonego, schematycznego bądź odtwórczego działania.

Teraz może nasunąć się pytanie, co z czasem, kiedy nie tworzymy, nie produkujemy, który poświęcamy tylko na przemyślenia bądź planowanie tego, co wytworzymy. Też jest istotny. To trochę jak w muzyce. Nie jesteśmy zaprogramowani na ciągły odbiór bodźców czy to wizualnych, czy też dźwiękowych. Dlatego w muzyce potrzebne są pauzy, a w życiu chwile wytchnienia.

Rysowanie jest bardzo konstruktywne. Pozwala realizować idee, które nam towarzyszą w życiu. Jeżeli nasze wnętrze jest harmonijne, na rysunkach będzie panować harmonia. Jeśli jesteśmy dość porywczy, nasze prace również będą przez to naznaczone. To trochę jak z charakterem pisma, można z niego wiele wyczytać, o ile tylko jesteśmy dość sprawni w obserwacji ludzkiej natury.