Wspomnienie pana Wincentego

To było siedem lat temu, gdy w 2013 roku miałam okazję i wielką przyjemność spędzić jeden dzień w pracowni kaletniczej pana Wincentego, wtedy 85-latka z 60-letnim stażem pracy.

Takie miejsca znikają z mapy Warszawy i nie tylko Warszawy jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jeszcze wczoraj był zakład kaletniczy, dziś już go nie ma. W rozmowie z panem Wincentym ten temat też się przewinął, bardziej jako gorzkie podsumowanie tego, że dziś raczej już nikt nie chce się uczyć rzemiosła. Studia ekonomiczne, perspektywa dobrego wynagrodzenia bardziej nęcą młodych ludzi, niż własna pracownia.

Pan Wincenty nie bał się żadnego zlecenia, dziś powiedzielibyśmy wyzwania. Komuś rozpruł się jego ulubiony skórzany płaszcz, inny klient kupił zniszczoną torbę w lumpeksie, a to przecież taka piękna skóra, można naprawić… Kwestia naprawiania, a właściwie artystycznego ratowania przedmiotów nie jest taka prosta. Trzeba mieć pomysł, jak i czym to zrobić. Paradoksalnie żadna szkoła nie da człowiekowi wystarczającego wykształcenia potrzebnego do rozwiązania tego typu problemów. Jedynie lata praktyki w zawodzie uczą i pomagają w szukaniu rozwiązań.

W zakładzie znajdowała się maszyna do szycia i dwie zapasowe głowice, oprócz tego piętrzyły się nożyce, kawałki skóry, metalowe uchwyty, paski, sznurki. Każda rzecz w tym artystycznym nieładzie miała swoje miejsce i przeznaczenie. Nic się nie marnowało.

Klienci chętnie wracali, bo czekała na nich miła rozmowa, szybka i przede wszystkim solidnie wykonana naprawa. Pan Wincenty nikomu nie odmawiał pomocy, każdą rzecz traktował indywidualnie. Do naprawy niektórych skarbów wykorzystywał swój dar niekonwencjonalnego myślenia. Zarażał optymizmem i energią, a przede wszystkim zaskakiwał serdecznością i otwartością na drugiego człowieka, a także wielką empatią.

Faktycznie, pan Wincenty zajmował się wszystkim w swoim zakładzie. Pomagał odratować ulubioną kurtkę, torebkę, plecak, płaszcz, w pracowni znajdowały się również walizki, a nawet siodło.

Dziś po zakładzie kaletniczym zostało tylko wspomnienie i kilka zdjęć człowieka o złotym sercu i złotych rękach. Pan Wincenty nigdy nie odmówił czekolady, ale najbardziej lubił miętówki. Słodyczami przekupił kiedyś grupę osiedlowych urwisów, którzy wcześniej potrafili rzucać śniegiem w drzwi albo byli zwyczajnie złośliwi. Jego życiową zasada była bardzo prosta. Bądź dobry dla ludzi, wtedy do ciebie wrócą.