Cykl grafik The Art of Starvation wykonałam techniką mieszaną: rysunek cienkopisem + akwarele lub nakładanie koloru w programie Adobe Photoshop + skan rysunków i akwareli + oczyszczanie skanów i obróbka całości w Programie Adobe Photoshop. Całość cyklu publikuje na swojej stronie w wersji cyfrowej, możliwy jest też wydruk każdej pracy w formacie A4.
Bycie artystką niesie ze sobą potrzebę wyrażania tego, co we mnie drzemie. Tego, co aktualne, również tego, co cielesne. Tego, co choć zaburzone, jest własne. Mam dość mówienia o błahych sprawach, nie potrafię już udawać, że wszystko jest gładkie i piękne. Po wielu latach rysowania i malowania martwych natur i nic nieznaczących sylwetek modeli rzucam w kąt tego typu działania.
Tematem przewodnim cyklu grafik The Art of Starvation jest cielesność, którą poddaję dyscyplinowaniu, bolesnemu kształtowaniu według podyktowanych mi wzorców. Chęć wpasowania się w kanon i ogromna potrzeba akceptacji przez innych zabijają we mnie biologiczne potrzeby. Mogę zatracić się i nie wiedzieć już, jaka mam być i, czy jeszcze chcę egzystować w świecie, w którym postawiłam sobie poprzeczkę tak wysoko, że nie potrafię do niej dosięgnąć, a im bardziej się zbliżam, tym mniej mam siły na dotknięcie jej choćby i opuszkami palców.
Tylko bez etykietek proszę. Anorektyczka, bulimiczka, ortorektyczka, te wszystkie terminy są płynne. Z fazy głodzenia się możesz przejść w kompulsywne jedzenie. Jeśli nikt nie nakarmił cię miłością i akceptacją, a tym bardziej dobrym jedzeniem, to nakarmisz się sama. Najlepiej całą tabliczką czekolady na raz, a potem… no cóż. Co kto woli. Można poddać się samokrytyce i samo-obrzydzeniu, poczuć falę wstydu i upokorzenia, bo przecież tak ładnie szło i od miesiąca jadłaś tylko jedną kromkę chleba dziennie, było tak pięknie i nagle ups, potknięcie. Jedna kromka, która była początkiem i ukoronowaniem dnia, potem już nic. Nie pamiętasz, czy wtedy piłaś, a jeśli już, to czy to była woda, czy herbata. Niektórych rzeczy się nie pamięta.
Głodzenie się po pewnym czasie wprowadza człowieka w przyjemny tryb ukojenia i lekkiego haju. Czujesz, że płyniesz, unosisz się na powierzchni zdarzeń. To one niosą ciebie, ty już o niczym w zasadzie nie decydujesz. Myślisz, że masz kontrolę w momencie, gdy tak naprawdę ją tracisz. Wyzbywasz się siebie kawałek po kawałku i masz tylko tego jednego przyjaciela: wielki głód. Towarzyszy ci zamaskowany pod postacią burczenia w brzuchu, skurczy głodowych żołądka. Jedni go odczuwają, u innych zanika wraz z całą masą innych emocji. W zasadzie o to chodzi, żeby nie czuć cierpienia, bólu, samotności. Głodzenie się zastępuje rodzinę, przyjaciół, wypełnia pustkę wszędzie tam, gdzie dotrze. Powoli nie pozostaje już nic, otoczenie zamiera, jesteś tylko ty i nicość, która cię pożera. A ty cieszysz się, bo znikasz. Więc brniesz w zaparte. Nie jesz, nie pijesz i wmawiasz sobie, że nikt cię już nie uderzy, nie wyżyje się na tobie. Nikt nie przekroczy twoich granic cielesności, już cię nie nadużyje. Przynajmniej tak sobie powtarzasz…
A jeśli nikt nie zareaguje w porę i ty sama też nic nie zrobisz, to fazy głodzenia się i remisji mogą trwać latami. Trochę stresu i znowu się głodzisz. Nie potrafisz sobie poradzić inaczej. Wtedy wkraczają na scenę cichym korowodem depresja, stany lękowe, myśli rezygnacyjne i zadawanie sobie bólu. Tu w zasadzie jest cały wachlarz możliwości: można się samookaleczać i doprowadzać do samouszkodzeń, nadużywać alkoholu i leków, co kto woli. Czasami wystarczy głodówka, żeby zagłuszyć świat dookoła, czasami to za mało.
Kiedy w końcu po latach usłyszysz diagnozę myślisz sobie: nie, to nie ja, ja mam wszystko pod kontrolą. To inni mają problem, ja panuję nad moim (nie)jedzeniem. Na początku choroby może się wydawać, że wszystko jest dobrze, to tylko na miesiąc, dwa, może rok. Schudnę tylko trochę, będę szczęśliwszy_a. Potem to wchodzi w nawyk, wystarczy kryzys w życiu i już już, lecisz na skrzydłach autodestrukcji. To bardzo potężne narzędzie, krzywdzenie samych siebie, a „bycie na diecie” to ostatnio norma, wiele osób przechodzi taką „fazę”, zaczyna „dbać o siebie”. Nie przeczę, może czasami tak jest, że u niektórych dieta jest podyktowana zdrowym rozsądkiem, opiera się na wprowadzaniu zdrowych nawyków żywieniowych, nie przeradza się w nic choćby odrobinę alarmującego, to jednak…
Możecie mi wierzyć, że mnóstwo osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo ich relacja z jedzeniem jest zaburzona. To też nie musi od razu wyglądać tak, że zmagamy się z niedowagą albo z otyłością. Nie, nie musisz mieć niedowagi, żeby mieć zaburzenia odżywiania. To tak nie działa. Wiele osób niestety doprowadza się do stanu ostatecznego wycieńczenia, otrzymuje pomoc naprawdę późno. Czasami nie umie przyjąć pomocy, bo w tej chorobie jest to ogromnie trudne. Przyjąć pomoc, przyjąć jedzenie, spotkać się z kimś w kawiarni, na obiad, gdziekolwiek, wszędzie tam, gdzie jest jedzenie.
A tobie na sam widok robi się niedobrze i ogarnia cię panika, że zaraz ktoś ci zaproponuje ciasto albo cokolwiek innego i ty tak bardzo nie chcesz o tym rozmawiać, więc wymyślasz wymówki, kłamiesz, pleciesz trzy po trzy, cokolwiek, aby tylko sprzedać swoją wersję wydarzeń, dlaczego akurat nie zjesz w tym momencie. I brniesz w zaparte, gdzieś po drodze gubisz prawdę, już nie wiesz, co było na początku i, którą wersję wybrać dziś. Oczywiście, w końcu możesz naprawdę fizycznie zacząć niedomagać. To bardziej, niż pewne. Dostaniesz od lekarza leki i dietę, bo organizm przestanie funkcjonować prawidłowo. Pytanie, jak poradzisz sobie z tą dietą? Czy podejdziesz do niej tak, jak zrównoważeni emocjonalnie ludzie, czy będziesz odliczać każdą pestkę dyni, każdą kalorię, żeby w tej diecie też być najlepszym_ą i zdać egzamin celująco, nie pozwolić sobie na zjedzenie czegoś spoza listy.
W średniowieczu uznawane były za święte lub bliskie świętości. Wielomiesięczne, a nawet wieloletnie odmawianie przyjmowania pokarmów wskazywało na nadnaturalne możliwości i przyciągało wiernych. Udokumentowane przykłady niejedzących świętych opisują ich poszczenie, które doprowadzało do skrajnego wycieńczenia organizmu i w końcowej fazie do nieuniknionej śmierci. Za przykład można podać św. Angelę z Foligno, św. Elżbietę z Reute, czy najbardziej znane – św. Małgorzatę z Cortony i św. Katarzynę ze Sieny.
Oświecenie diametralnie zmieniło podejście do głodzących się dziewczyn i młodych kobiet. Zachowanie sprzeczne z naturą budziło niepokój i brak zrozumienia, odmawiającym jedzenia stawiano zarzuty o bycie czarownicami. W owym okresie wierzono, że latanie na miotle było możliwe właśnie dzięki niskiej wadze. Stąd częste ważenie kobiet posądzanych o opętanie przez diabła, którym zalecano egzorcyzmy, a brak poprawy mógł zakończyć się dla nich wyrokiem śmierci.
W 1743 roku Von Berg opublikował książkę, będącą wskazaniem do stosowania egzorcyzmów, w której przytaczał objawy i zachowania potwierdzające, że kobieta jest czarownicą. Wśród nich wymienił: niemożność przyjmowania jedzenia, uczucie ciężkości w żołądku, poczucie kuli w brzuchu.
I choć wydawać by się mogło, że praktykowanie egzorcyzmów na osobie, która się głodzi jest co najmniej niedorzeczne i sprzeczne z logiką, a rozwój medycyny i wiedzy zmieni podejście lekarzy, w literaturze można odnaleźć przypadek 23-letniej Anneliese Michel z Bawarii, która zmarła w 1976 roku w trakcie przedłużających się egzorcyzmów, które rzekomo miały wyleczyć ją z anoreksji, której towarzyszyły zaburzenia psychotyczne.
Postępująca sekularyzacja kultury spowodowała odchodzenie od religijnych interpretacji niejedzenia. Głodzenie się było traktowane jako zjawisko wzbudzające sensację na równi z innymi „dziwami natury”, takimi jak urodzenie się bliźniąt syjamskich. Przyjmowano, że poszczące dziewczęta posiadają ponadnaturalne właściwości, dzięki którym utrzymują się w zdrowiu i dobrej formie. Były one pokazywane na jarmarkach, wystawiane na widok publiczny jak słonie w cyrku. Z datków utrzymywały siebie i swoje rodziny. Biuletyny i gazety upowszechniały zjawisko, a „cudowne poszczące dziewczęta” stanowiły w nich stałą rubrykę. Niektóre z nich były obserwowane i badane, co mogło skutkować ujawnieniem oszustw w przypadku, gdy okazało się, że były potajemnie dokarmiane. Sądzone, więzione i karane wraz z rodzinami stanowiły sensacyjne zjawisko, które straciło na magiczności dopiero w XIX wieku.
Jako fenomen pojawili się wtedy głodujący artyści, cyrkowcy nazywani „żywymi szkieletami”. Mężczyźni ci wynajmowali impresariów, reklamowali swoje nadzwyczajne możliwości przeżycia bez jedzenia. W praktyce ograniczali oni ekstremalnie jedzenie na kilka tygodni przed serią występów doprowadzając do wyniszczenia ciała w celu zdobycia zainteresowania publiczności i środków na przeżycie. Paradoks?
Innym przykładem w historii może być koncept strajku głodowego wynikający ze świadomej decyzji o niejedzeniu, który pojawił się pod koniec XIX wieku. Była to broń w rękach osoby pozbawionej innych narzędzi, czującej się bezsilną, zdesperowaną, pozbawioną wpływu. Odmowa jedzenia miała zatem zmusić drugą stronę do negocjacji czy przynajmniej przyciągnąć uwagę opinii publicznej.
Dziś, co tydzień spotykam się z terapeutką na sesji i opowiadam o relacjach z ludźmi w moim życiu, a także o tej najtrudniejszej relacji lub też jej braku, o tej z jedzeniem. Że go nie chcę, że mnie brzydzi, że najchętniej w ogóle przestałabym jeść, gdyby tylko istniała taka opcja. Bo jedzenie wnika w moje ciało, a ono nie chce być związane ze światem materialnym, chce być poza nim i ja też chwilami chciałabym zniknąć. Poziomy autoagresji są różne, czasem czytam swój pamiętnik z przerażeniem, że miesiąc temu byłam kimś innym, kimś, kogo nie poznaję. I zastanawiam się, czy najgorsze chwile są już za mną, czy dopiero nadejdą. Codziennie zadaję sobie to pytanie. Powiedziano mi, że kiedyś miałam tylko to, głodzenie się, takiego cichego przyjaciela, który zaciskał mi przełyk i wypełniał brzuch kamieniami. Tylko, że on nie odszedł, został ze mną i nie chce mnie puścić. Pojawia się za każdym razem, gdy poczuję strach. Że nie dam rady, że coś mnie przerasta, gdy się rozczaruje boleśnie, gdy ktoś mnie nie pokocha. Więc tak tkwię sobie w tej toksycznej relacji z moim (nie)przyjacielem głodem i mówię do niego: słuchaj, fajnie było, 20 lat minęło jak jeden dzień, ale ty już sobie idź, błagam cię, idź i nie wracaj! A on nic, siedzi i nigdzie się nie rusza, a ja nie mam pojęcia, co zrobić i jakie jest wyjście z tej, niechcianej tym razem Głodówki.
Bo wcześniejsze były chciane, były świadome w tym sensie, że trwały tyle, ile ja chciałam, żeby trwały. Potem były okresy, że jadłam. W nieuporządkowany i bezsensowny sposób, podyktowany brakami emocjonalnymi, które zapełniałam jedzeniem, ale jadłam. I tyłam i chudłam i tak w kółko, aż chudnięcie i utrzymywanie wagi stało się jedynym priorytetem w moim życiu. Reszta zeszła na dalszy plan. I teraz najlepsza część tej historii jest taka, że przez te 20 lat nie miałam pojęcia, że to E.D. Po ponad trzech latach leczenia objawów w końcu otrzymałam diagnozę i poczułam się naprawdę źle, bo …. na stan zapalny można podać leki i za miesiąc człowiek będzie zdrowy, a tu?
Nie ma terminu wyzdrowienia i co najlepsze, ja czasami wcale nie chcę wyzdrowieć. Nie wiem, nie umiem żyć inaczej. Nie pamiętam albo nigdy nie poznałam normalności. Więc teraz uczę się jakby życia od nowa. I tego, że z ludźmi trzeba rozmawiać, mówić o swoich potrzebach. Że nie wystarczy przy kimś nie zjeść, żeby wiedział, czego chcę albo czego nie chcę albo, że mnie zranił. Rozmowy są trudne, rodzina i znajomi nieprzyzwyczajeni, że ja też masz potrzeby. Przez całe życie ich nie miałam, wiec skąd ta zmiana? Czy nie mogłabym chodzić na terapię i zrobić przy okazji tak, żeby nic się nie zmieniło?
Co czuje człowiek, który siebie nie akceptuje i się głodzi? Czujesz, że nic nie znaczysz: jesteś brzydki_a, gruby_a, nie możesz patrzeć na siebie w lustrze, w każdym wyglądasz inaczej. Masz wrażenie, że tracisz rozum, przestajesz ufać więc lustrom, sprawdzasz dziesiątki razy dziennie wystające kości w różnych miejscach ciała, kości szczęki przy śniadaniu, żebra podczas wstawaniu z łóżka, kości biodrowe przy zakładaniu bielizny, kości rąk przy podciąganiu rękawów swetra do góry.
Przychodzą dni, że to nie wystarcza, więc jesz jeszcze mniej w nadziei, że gruby brzuch zniknie, a nogi przestaną wyglądać jak dwie wielkie bele. Co kilka miesięcy ubrania trzeba albo wymieniać albo zwężać. Łatwiej jest kupić nowe, a stare schować z satysfakcją na dno szafy, bo są za duże i niepotrzebne. Zawsze można jeszcze zacisnąć pasek w talii w za szerokiej sukience tak, aby trzymał się na żebrach. Trochę mocniej ściskasz, żeby czuć było jego napór na kości, inaczej będzie się zsuwać i wyglądać nieestetycznie. Co jakiś czas dorabiasz dziurki w pasku i zaciskasz coraz ciaśniej i ciaśniej, okłamujesz samą siebie, że nic absolutnie się nie dzieje. Każdy czasem chudnie, zwłaszcza na tej diecie od lekarza, która pomaga ci wyzdrowieć. W ten sposób przez bardzo długi czas udaje ci się okłamywać siebie i innych, ze idziesz po zdrowie, gdy tak naprawdę dzieje się coś zupełnie innego.
Nikt nic nie podejrzewa, ty chodzisz na cykliczne badania i wizyty kontrolne. Twoje wyniki są coraz gorsze, zaczynasz mieć anemię, niedobory, tracisz masę mięśniową. Dostajesz coraz więcej tabletek, bierzesz już 14 dziennie, w tym podwójną dawkę leków przeciwlękowych, żeby zasnąć. I tak nie śpisz. Marzysz, żeby to się skończyło. Za pięć minut chcesz, żeby trwało do końca świata. Zasypiasz, wstajesz, robi ci się niedobrze na samą myśl o śniadaniu, gdy przychodzi pora na obiad marzysz, żeby wyrzucić wszystko do śmietnika albo, żeby w ogóle nic nie gotować. Masz zawroty głowy, ręce trzęsą ci się z głodu. Gdy wieczorem kładziesz głowę na poduszce, czujesz jak ślina gromadzi się nadmiernie w ustach, żołądek jest ściśnięty, a ty dalej nie czujesz łaknienia.
Jak przerwać błędne koło samo-zatracenia? Każda osoba z zaburzeniami odżywiania ma problemy związane z jedzeniem, a ich rozwiązania można szukać bardzo długo. Nie ma jednej dobrej odpowiedzi na pytanie, co robić i, jak z tego wyjść. To może trwać miesiącami, latami. Mogą być nawroty, możesz w ogóle się poddać. Nikt ci tego nie powie, co będzie dalej. Więc, zanim zaczniesz się głodzić, zadaj sobie podstawowe pytanie, czy naprawdę tego chcesz? Pełnego pakietu, wszystkich objawów psychosomatycznych, bólu, wstydu, samotności? Czy jesteś gotowy_a pójść tam sam_a i móc nie wrócić? Czy naprawdę warto?
Anorektyczki są mistrzyniami kamuflażu, kłamstw i wymówek. Nie, ja nie mam problemu, mam wszystko pod kontrolą. To tylko dieta, za miesiąc będę jeść normalnie. Już jadłam. Nie jestem głodna. Zjem coś później. Wspólne wyjścia na miasto odpadają, spotkania ze znajomymi stają się coraz bardziej krępujące, na każdą propozycję poczęstunku głodzący_a się odpowie: nie, dziękuję/już jadłem_am/nie jestem głodny_a. To męczące, ale jakże skuteczne. U mnie kłamanie średnio się sprawdza, zazwyczaj uśmiecham się i mówię: nie, dziękuję. I sprawa załatwiona. Zmusicie mnie do jedzenia? Nie ma takiej opcji.
Jak już jakimś cudem z kimś coś zjem, to każdy gryz, każda ilość jest pod mikroskopem i wywołuje u mnie paniczny lęk, że tego nie zważę i nie policzę dokładnie, ile ma kalorii. Co za tym idzie, nie dodam sobie tego posiłku do harmonogramu w Fitatu i no, nie! mój świat się wali. Więc po takim jedzeniu, które jest dla mnie bliżej nieokreślone reszta dnia to dramat. Natrętne myśli, wyrzuty sumienia, obwinianie się, karanie się, jeszcze większe restrykcje, jeszcze mniejsze porcje.
Czasami zdarza mi się lepszy dzień i przy kimś, kogo lubię i, kto mnie akceptuje, zjem więcej. Poczuję głód zamiast wszechobecnego „niedobrze mi” i zjem, nieważne co, nieważne w jakiej ilości. Warunkiem koniecznym jest akceptacja wyrażona w jasnym, prostym komunikacie i poczucie, że przy tym kimś mogę po prostu być sobą. Jeśli tego nie ma i gdzieś po drodze w relacji poczuję się niechciana/nieakceptowana/krytykowana/oceniana, to przykro mi, ale z tobą nie zjem, po prostu nie przejdzie mi nic przez gardło.
W naszym życiu zabrakło akceptacji, ktoś nas nie pokochał, nie nakarmił dobrym jedzeniem, zamiast tego dyscyplinował i wymagał. I teraz człowiek szuka czegoś w (nie)jedzeniu, podchodzi do tego emocjonalnie albo wyłącza wszystkie emocje i staje się zimny jak sopel lodu.
Nie ma lepszych i gorszych zaburzeń odżywiania, w każdym człowieku z tym problemem zieje pustka emocjonalna nie do zapełnienia, rów mariański, ogrom potrzeb nigdy niewyrażonych, smętnie zwisające ramiona do przytulenia, nieśmiałe dłonie do potrzymania.
Czuję i nie czuję głodu, czasem organizm dopomina się „nie nakarmiłaś mnie!” i zaczynają mi się trząść ręce, robi się ciemno przed oczami, chodząc po mieszkaniu wpadam na meble albo zwyczajnie się zataczam. Uczę się siebie na nowo, bo byłam bardzo długo wyłączona, ignorowałam potrzeby ciała. W końcu to tylko to: ciało, mięso, fizyczność, ręce i nogi, organy wewnętrzne, mięśnie, skóra i kości. Przedłużenie umysłu do wykonywania czynności. Coś, co pomaga mi funkcjonować w świecie materialnym. Bardzo chciałabym, żeby moja fizyczność była idealna, ale nie da się, chyba nie mam odwagi.
Kiedy próbuję przekroczyć granicę, ciało mówi stanowcze: stop! Zaczynam czuć się naprawdę podle, większość dnia muszę wtedy leżeć w łóżku, jest mi ciągle zimno, nie mam siły chodzić, w głowie pojawia się „wata”, nie mogę się na niczym skupić ani myśleć, więc muszę jeść. Nie znoszę tej zależności, cudownie byłoby sobie zrobić wakacje od jedzenia, tak na rok przykładowo. Schudnąć do wymarzonej wagi i potem, jak gdyby nigdy nic zacząć jeść znowu. Świetny pomysł, prawda? Ktoś próbował? Kiedy zaczynamy?